Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, bardzo, bardzo daleko, a może zupełnie blisko, nad brzegiem Głębokiego Morza z Siódmego Świata, wybudowano wielki port. Cumowały tu statki z różnych stron. Były więc szerokie, kołyszące się na falach barki handlowe, które przywoziły zamorskie towary, a zabierały na pokład miejscowe produkty. Były smukłe żaglowce i szybkie motorówki, dymiły statki parowe i błyszczały gwiezdnym pyłem bajkowe fregaty. Często nawet zatrzymywały się na kilka dni okręty wojenne lub łodzie podwodne. Jednak najwięcej było kutrów rybackich. Świtem wypływały na morze, a wieczorem wracały i rykiem syren oznajmiały swój powrót. Z rzadka zaglądali tu niecodzienni goście, jak Ali Baba z czterdziestoma rozbójnikami, Sindbad Żeglarz czy Aladyn ze swoją lampą. A któregoś dnia mignął nawet Latający Holender. Goście byli zawsze mile widziani zarówno w porcie, jak i w miejscowej tawernie.
Dziś jest wyjątkowy dzień. Do portu zawinął piękny szkuner. Stanął delikatnie między okrętem wojennym, poturbowanym w ostatniej walce, a kutrem rybackim. Wyglądał niby kolorowy paw. Białe żagle lśniły w słońcu, a czarna piracka bandera łopotała na wietrze. Na pokładzie leżały sklarowane liny, a wzrok przyciągały różnokolorowe armaty. Ster i rufa błyszczały srebrzyście, burty mieniły się tęczowymi barwami, a na dziobie przy bukszprycie pysznił się złoty gryf. Dużymi, czarnymi literami wypisana była nazwa żaglowca: BECZKA RUMU. Miejscowi ludzie machali przybyłym na powitanie.
– Ahoj, marynarze – wołali.
– Ahoj – padała odpowiedź.
Tymczasem na pokładzie pojawił się postawny mężczyzna. Odprowadzany wzrokiem przez załogę zaczął schodzić ze statku kołyszącym się krokiem po wąskim trapie. Miał szeroką, ogorzałą wiatrem twarz i bystre oczy koloru morskiej wody. Krótka bródka była równo przycięta, a długie wąsiska zaplecione za uszami w cienkie warkoczyki. Na głowie jak zawsze zawiązaną miał piracką chustkę, a dziś dodatkowo przywdział wysłużony czarny kapelusz. Kapelusz wkładał tylko na wyjątkowe okazje i notorycznie nieco na bakier. Ręce wsunął w kieszenie kubraka. O, ten kubrak to było coś wyjątkowego! Coś jak tratwa ratunkowa w nagłej potrzebie! Niezliczone kieszenie, naszyte czasem jedna na drugą, kryły ogromną liczbę różnych przedmiotów. Jedne były zwykłą pamiątką, inne zaś miały czarodziejską moc. Każdy z nich był wspomnieniem jakiejś przygody. Z ostatniej wyprawy przywiózł dwie pamiątki: składaną lunetę, przez którą widać nawet to, co niewidoczne, i zaczarowany sztylet ostrzegający drżeniem klingi przed zbliżającym się wrogiem.
Nikt już nie pamiętał, ile miał lat, skąd pochodził ani jak się nazywał. Natomiast wszyscy znali go jako Pirata Beczkę z powodu wielkiego brzucha. To brzuszysko wpychało się zawsze pierwsze. Do kajuty, na mostek kapitański, na szczyt góry, nawet do tawerny POD SZTOKFISZEM pierwszy zawsze właził brzuch. Cóż było robić? Z czasem pirat pogodził się ze swoim wyglądem i przezwiskiem. Ba, nawet je polubił, bo ani jedno, ani drugie nie przeszkadzało mu w pirackiej karierze. Marynarze bali się go, ale wykonywali wszystkie jego rozkazy. Wiedzieli, że znajdzie wyjście z każdej sytuacji. I popłynęliby z nim, i tylko z nim, nawet na koniec świata. Mógł na nich polegać!
Sam kapitan, nim został piratem, miał swój dom w jakimś mieście… Aż któregoś dnia zamknął drzwi na klucz i wypłynął w swój pierwszy rejs. A potem w drugi, trzeci i następny… Ile ich było? Tak oto morze stało się jego domem.
I tylko czasem wyjmuje zardzewiały klucz z małej kieszonki kubraka, ogląda go dokładnie i zastanawia się, czy pasuje jeszcze do tych drzwi… Ale w jakim to było mieście? Już nie pamięta.
Pirat Beczka zszedł na nadbrzeże portu i skierował się rozkołysanym marynarskim krokiem prosto do tawerny. Zastanawiał się, jak znaleźć nowego członka załogi. W ostatniej wyprawie stracił jednego marynarza. Szybki, znający pirackie rzemiosło, wspaniały szermierz, zakochał się bez pamięci w córce mistrza Tao-Li i zamieszkał razem z nimi na wyspie.
…